Friday, December 23, 2005

Wyprawa na wulkan Madera


I w koncu nasze marzenia mialo sie dzis spelnic. Tak wreszcie znalezlismy czas aby pierwszy raz w zyciu wspiac sie na wulkan. Wyprawa nie wydawala sie trudna, bowiem cel podrozy byl oddalony o jakies 20 km i mial tylko 1326 metrow wysokosci. Wstalismy o 5 rano i o 6 juz szlismy w strone naszego punktu gastronomicznego, w ktorym spozywalismy codziennie posilki:) Do tek pory widzielismy pelno autobusow, ktore przemierzaly wyspe lub ciezarowek, pickapow, ktore zabieraly turystow. Nie wydawalo sie wiec nam wielkim problemem dotarcie na godzine 8 rany do stop wulkanu tak by rozpoczac 8 godzinna wyprawe.

Niestety mylilismy sie znacznie. Miedzy godzina 7 a 8 nie pojawil sie zaden autobus a 3 samochody, ktore w tym czasie przejechaly minely nas bezlitosnie bez zatrzymywania sie. W koncu nadjechal dlugo oczekiwany autobus. Ale jazda nei trwala dlugo, bowiem dowioz nas on tylko do skrzyzowania, na ktorym zaczynala sie droga na druga czesc wyspy. I tutaj ku naszemu zdziwieniu znowu pech. Nic nie jedzie a jak jedzie to w druga strona albo na jakis ktorciutkich parustemetrowych odcinkach. Caly czas maszerujemy wiec na piechote. Po prawie 2 godzinnym marszu docieramy na druga czesc wyspy zdominowana przez wulkan Madera, cel naszej podrozy. I tutaj chwila wahania. Czy powinnismy jeszcze probowac dostac sie na szczyt skoro jest juz godzina 10:00. Czy nie zlepie nas ciemnosc? Stajemy na rozstaju drog jedna wiedzie do stop wulkanu druga do Meridy. Postanwaiamy czekac na pierwszy srodek transportu, ktory sie pojawi i wtedy zdecydowac, co robimy dalej. Po 5 minutach nagle pojawia sie auto i jedzie w strone Finca Magdalena, gdziestartuja wyprawy na wulkan. Jedziemy. Babka ma dobra wiadomosc zamiast 8 godzina potrzebujemy ponoc tylko 6 godzin. Musimy jednak za 15 dolcow wynajac przewodnika, bowiem wspinanie samodzielne jest zabronione. Oczywiscie dla Polakow zakazy nie maja wiekszego znaczenia i postanawiamy wspinac sie samodzielnie.

Finca Magdalena tak sprytnie zorganizowala wszystko ze wlasciwie aby rozpoczac wspaniaczke na wulkan nalezy przejsc przez ta nieruchomosc. Wita nas tablica, z nakazem rejestracji w recepcji. Ignorujemy ja i pewnym krokiem mijamy wscibkskie spojrzenia personelu posiadlosci. Na czuja znajdujemy dorge wiadaca na wzgorze i rozpoczynamy wedrowke. Dorga jest dosc latwa ale bardzo blotnista co pozniej okaze sie dosc przykre w skutkach dla mojej kochanej siostry. Wulkan tonie w zieleni. I wilgoci. Liany, malpy i niesamowite formy roznego rodzaju drzew beda nam towarzyszyc az na sam szczyt. Spieszymy sie bowiem wciaz jestesmy niepewni czy zdazymy. Po dordze mijamy schodzace juz grupy, oczywiscie kazda z przewodnikiem. Niektoryz z nich patrza na nas wrogo inni nawet udzielaja informacji. Ruszamy o 10:40 i juz o 13:30 jestesmy na szczycie. Stad musimy jeszcze zejsc do wnetrze krateru, ktore kryje w sobie magicznie wygladajace, pokryte we mgle jezioro. Ktotka przerwa. Zjadamy 2 pomarancze i ruszmay w droge powrotna. Okolo 17 robi sie ciemno. Jestesmy jednak dobrej mysli. W pewnym momencie jednak Olenka spowalnia mocna nasz marsz. Zalozyla zle buty sandaly. Niby najlepszej firmy na swiecie ale pod wplywem wody i blota rzepy odpinaja sie co sekunda. Ola przeklina, placze ale idzie dalej. Bo alternatywa jest noc w blotnistym i mokrym lesie pelnym ryczacych malp. W koncu w akcie desperacji zdejmuje buty. Teraz bedzie szla juz tylko na bosaka, slizga sie niemilosiernie i naprawde tracimy nadzieje ze zejdziemy na czas. Idziemy coraz wolniej.


Jednak jakims cudem schodzimy z gory. Cyzszcze buty Oli z blota w strumyku tak zeby mogla isc dalej jak wyschna. Uff. O 17:07 jestesmy przy Fince Magdalena. Ola ledwo idzie. Ze zmeczenia trzesa sie jej nogi. Jestesmy gotowi zlapac kazdy autobus, nawet turystyczny. Niestety pech nas nei opuszcza. W najblizszej wiossce nie ma busu. Maszerujamy 40 minut do kolejnej skad niby ma byc. Jest juz zupelnei ciemno. Maszerujemy przez dzikie bezludzie. Wreszcie docieramy do kolejnej wioski i znowu super informacja - autobus bedzie jutro. Swietnie, super, rewelacja. A wiec posstanawiamy ruszyc w wedrowke 2 godzinna do skrzyzowanai z asfaltoawa droga. ten odcinek przeszlismy juz na piechote rano. Teraz jednak prawie nic nei widac. No i wieje wiatr. Silny wiatr, ktory spycha nas prawie z drobi. Potykamy sie o kamienie. Prawie nie wpadamy na jezdzca na koniu, ktory nagle wylania sie z ciemnosci. Beznadzieja. Ale nagle pojawia sie swiatelko w oddali. Jedzie jakas ciezarowka.Machajac wlasciwe zagradzamy jej droge przejazdu. No i zatrzymuje sie. Jada do asfaltu a wiec 2 godziny marszu z glowy. Ruszamy. Jest milo. Bo wiekszosc ludzi to to przemile osoby. Na krzyzowce kolejny fart czekamy 5 minut i pierwsze auto sie zatrzymuje. Jedzie nim Nikaraguanczyk mieszkajacy od 20 lat w USA. Jedzie do miejsca gdzie mieszkamy. Ufff koneic meczarni. Wracamy do naszego tymczasowego domu. San Jose del Sur wita nas siwatecznym nastrojem. Pelno ludzi na ulicy, puszczaj koledy i zbieraja sie przy figurce Maryi. Nagledaja nam prezenty. Jakies ciastka i napoje. Idziemy cos zjesc. Jak milo jest wrocic do odmu. Mimo ze to dom tymczasowy. Ola nienawidzi wulkany i chyba niepredko ktos ja namowi na kolajna taka wyprawe...

No comments: