Sunday, December 25, 2005

Opuszczamy goscinna Nikarague

Po wyprawie na wulkan nastepnego dnia ledwo co wstajemy. Przynajmniej ja... Miesnie bola piekielnie, stopy wygladaja jak tarka, skora pozdzierana, chociaz szrzerze mowiac myslalam ze bedzie gorzej. Ruszamy szybko z wyspy na lad i dalej do granicy. Opuszczamy Nikarague, ktora jest naprawde przepieknym krajem, ludzie sa bardzo mili. Jest to jedyny kraj Ameryki Centralnej w ktorym lewicowa rewolucja zwyciezyla. I coz... jest to tez kraj najbiedniejszy. Nikaragua niestety nie miala nigdy szczescia do rzadzacych, po wyniszczajacej kraj dynastii Somozow przyszli Sandinisci, pograzajacy kraj w dalszej ruinie. Co dziwne w tym biednym kraju stop szedl wrecz rewelacyjnie. Przypomnialy nam sie cudowne czasy podrozowania po Meksyku. Cala prawie Nikarague pokonalismy stopujac, sa tu piekne duze stacje i nienajgorsze drogi.

Na granicy wielka fiesta. Dziennikarze, kamery, przyjechal sam prezydent Nikaragui. Czyzby to wszystko dla nas??? Co za mile pozegnanie :). Lapiemy ciezarowke prosto do stolicy Kostaryki. Przed nami 6 godzin drogi w towarzystwie milego kierowcy.
Nasze dalsze przygody w Dzienniku Podrozy Kostaryka, Panama:

Friday, December 23, 2005

Wyprawa na wulkan Madera


I w koncu nasze marzenia mialo sie dzis spelnic. Tak wreszcie znalezlismy czas aby pierwszy raz w zyciu wspiac sie na wulkan. Wyprawa nie wydawala sie trudna, bowiem cel podrozy byl oddalony o jakies 20 km i mial tylko 1326 metrow wysokosci. Wstalismy o 5 rano i o 6 juz szlismy w strone naszego punktu gastronomicznego, w ktorym spozywalismy codziennie posilki:) Do tek pory widzielismy pelno autobusow, ktore przemierzaly wyspe lub ciezarowek, pickapow, ktore zabieraly turystow. Nie wydawalo sie wiec nam wielkim problemem dotarcie na godzine 8 rany do stop wulkanu tak by rozpoczac 8 godzinna wyprawe.

Niestety mylilismy sie znacznie. Miedzy godzina 7 a 8 nie pojawil sie zaden autobus a 3 samochody, ktore w tym czasie przejechaly minely nas bezlitosnie bez zatrzymywania sie. W koncu nadjechal dlugo oczekiwany autobus. Ale jazda nei trwala dlugo, bowiem dowioz nas on tylko do skrzyzowania, na ktorym zaczynala sie droga na druga czesc wyspy. I tutaj ku naszemu zdziwieniu znowu pech. Nic nie jedzie a jak jedzie to w druga strona albo na jakis ktorciutkich parustemetrowych odcinkach. Caly czas maszerujemy wiec na piechote. Po prawie 2 godzinnym marszu docieramy na druga czesc wyspy zdominowana przez wulkan Madera, cel naszej podrozy. I tutaj chwila wahania. Czy powinnismy jeszcze probowac dostac sie na szczyt skoro jest juz godzina 10:00. Czy nie zlepie nas ciemnosc? Stajemy na rozstaju drog jedna wiedzie do stop wulkanu druga do Meridy. Postanwaiamy czekac na pierwszy srodek transportu, ktory sie pojawi i wtedy zdecydowac, co robimy dalej. Po 5 minutach nagle pojawia sie auto i jedzie w strone Finca Magdalena, gdziestartuja wyprawy na wulkan. Jedziemy. Babka ma dobra wiadomosc zamiast 8 godzina potrzebujemy ponoc tylko 6 godzin. Musimy jednak za 15 dolcow wynajac przewodnika, bowiem wspinanie samodzielne jest zabronione. Oczywiscie dla Polakow zakazy nie maja wiekszego znaczenia i postanawiamy wspinac sie samodzielnie.

Finca Magdalena tak sprytnie zorganizowala wszystko ze wlasciwie aby rozpoczac wspaniaczke na wulkan nalezy przejsc przez ta nieruchomosc. Wita nas tablica, z nakazem rejestracji w recepcji. Ignorujemy ja i pewnym krokiem mijamy wscibkskie spojrzenia personelu posiadlosci. Na czuja znajdujemy dorge wiadaca na wzgorze i rozpoczynamy wedrowke. Dorga jest dosc latwa ale bardzo blotnista co pozniej okaze sie dosc przykre w skutkach dla mojej kochanej siostry. Wulkan tonie w zieleni. I wilgoci. Liany, malpy i niesamowite formy roznego rodzaju drzew beda nam towarzyszyc az na sam szczyt. Spieszymy sie bowiem wciaz jestesmy niepewni czy zdazymy. Po dordze mijamy schodzace juz grupy, oczywiscie kazda z przewodnikiem. Niektoryz z nich patrza na nas wrogo inni nawet udzielaja informacji. Ruszamy o 10:40 i juz o 13:30 jestesmy na szczycie. Stad musimy jeszcze zejsc do wnetrze krateru, ktore kryje w sobie magicznie wygladajace, pokryte we mgle jezioro. Ktotka przerwa. Zjadamy 2 pomarancze i ruszmay w droge powrotna. Okolo 17 robi sie ciemno. Jestesmy jednak dobrej mysli. W pewnym momencie jednak Olenka spowalnia mocna nasz marsz. Zalozyla zle buty sandaly. Niby najlepszej firmy na swiecie ale pod wplywem wody i blota rzepy odpinaja sie co sekunda. Ola przeklina, placze ale idzie dalej. Bo alternatywa jest noc w blotnistym i mokrym lesie pelnym ryczacych malp. W koncu w akcie desperacji zdejmuje buty. Teraz bedzie szla juz tylko na bosaka, slizga sie niemilosiernie i naprawde tracimy nadzieje ze zejdziemy na czas. Idziemy coraz wolniej.


Jednak jakims cudem schodzimy z gory. Cyzszcze buty Oli z blota w strumyku tak zeby mogla isc dalej jak wyschna. Uff. O 17:07 jestesmy przy Fince Magdalena. Ola ledwo idzie. Ze zmeczenia trzesa sie jej nogi. Jestesmy gotowi zlapac kazdy autobus, nawet turystyczny. Niestety pech nas nei opuszcza. W najblizszej wiossce nie ma busu. Maszerujamy 40 minut do kolejnej skad niby ma byc. Jest juz zupelnei ciemno. Maszerujemy przez dzikie bezludzie. Wreszcie docieramy do kolejnej wioski i znowu super informacja - autobus bedzie jutro. Swietnie, super, rewelacja. A wiec posstanawiamy ruszyc w wedrowke 2 godzinna do skrzyzowanai z asfaltoawa droga. ten odcinek przeszlismy juz na piechote rano. Teraz jednak prawie nic nei widac. No i wieje wiatr. Silny wiatr, ktory spycha nas prawie z drobi. Potykamy sie o kamienie. Prawie nie wpadamy na jezdzca na koniu, ktory nagle wylania sie z ciemnosci. Beznadzieja. Ale nagle pojawia sie swiatelko w oddali. Jedzie jakas ciezarowka.Machajac wlasciwe zagradzamy jej droge przejazdu. No i zatrzymuje sie. Jada do asfaltu a wiec 2 godziny marszu z glowy. Ruszamy. Jest milo. Bo wiekszosc ludzi to to przemile osoby. Na krzyzowce kolejny fart czekamy 5 minut i pierwsze auto sie zatrzymuje. Jedzie nim Nikaraguanczyk mieszkajacy od 20 lat w USA. Jedzie do miejsca gdzie mieszkamy. Ufff koneic meczarni. Wracamy do naszego tymczasowego domu. San Jose del Sur wita nas siwatecznym nastrojem. Pelno ludzi na ulicy, puszczaj koledy i zbieraja sie przy figurce Maryi. Nagledaja nam prezenty. Jakies ciastka i napoje. Idziemy cos zjesc. Jak milo jest wrocic do odmu. Mimo ze to dom tymczasowy. Ola nienawidzi wulkany i chyba niepredko ktos ja namowi na kolajna taka wyprawe...

Tuesday, December 20, 2005

Na wyspie Ometepe


Z Massayi chcielismy dojechac do Grenady, ale szybko zmieniamy plany kiedy pojawia sie stop do miejscowosci Rivas, z ktorej szybciutko mozemy dostac sie do przeprawy statkiem na wyspe Ometepe - nasz kolejny cel. Bez wiekszego zalu decydujemy sie olac kolejne miasto (podobno przepiekne) na korzysc spedzenia wiecej czasu na lonie natury. Ometepe to najwieksza wyspa w Ameryce Centralnej. Sklada sie z dwoch czesci, w centrum kazdej znajduje sie imponujacy wulkan. Jeden jest wiekszy o stromych zboczach, nadal aktywny, drugi mniejszy i spiacy za to z jeziorem we wnetrzu krateru. Nad pieknem Ometepe zachwycal sie juz ponoc Juliusz Verne. My widzac ja juz z daleka rowniez sie zachwycamy.
Po godzinnej podrozy statkiem docieramy. Decydujemy sie zamieszkac przy miejscowosci San Jose del Sur na plazy Venecia. Wybor okazuje sie strzalem w dziesiatke. Znajdujemy tam mile schronisko Chico Largo, przy ktorym za dolca od lebka mozemy sie rozbic z namiotem. Po raz pierwszy nie jestesmy jedynymi kampingujacymi. Obok rozbila sie mila para Holendrow.
Idziemy do miasteczka, gdzie pytamy sie ludzi gdzie tu mozna cos zjesc. Wskazuja nam bar u Marvina, ktory tak naprawde jest zwyklym nikaraguanskim domem, calkiem bogatym jak na miejscowe warunki, w ktorym rzeczywiscie podaja nam kolacje (sa bardzo zdziwieni ze zawitali tu jacys turysci). Za olbrzymia porcje fasoli, ryzu, pysznego bialego sera, smazonych platanow i napoju placimy niewiele wiecej niz dolar. Wracamy do naszego schroniska i rozpowszechniamy wsrod podrozujacych te radosna nowine, ze w barze Marvin mozna zjesc dobrze, tanio i do tego w milej atmosferze. Wszyscy z zainteresowaniem kiwaja glowami, po czym zamawiaja kolacje za podwojna cene w barze dla turystow... Tak naprawde to po pobycie na wyspie dochodzimy juz calkiem do wniosku ze wiekszosc tych napotkanych ¨podroznikow¨ zyje w jakims swoim hermetycznym swiatku, przemieszcza sie turystycznymi busami, sypia w schroniskach, jada w schroniskach i rozmawia wlasciwie tylko i wylacznie z innymi podroznikami... Coz za wspanialy sposob poznania kraju...

Coz wieczor w tym turystycznym gronie i tak jest mily, bo poznajemy zabawnego starszego goscia z Meksyku.
Nastepnego dnia udajemy sie zobaczyc lagune, w tym celu przeprawiamy sie przez rzeke, obchodzimy przepiekny porosniety kwiatami cypelek. Wynajmujemy rowery i jedziemy na druga czesc wyspy zobaczyc plaze Santo Domingo. Po drodze pakujemy sie w jakies plantacje bananow, z ktorych z wielkim trudem sie wydostajemy, przez bloto i pryskajace na wszystkie strony zraszacze, zeby dotrzec do przepieknego oczka wodnego do ktorego niezwlocznie wskakujemy.
Podroz w jedna strone jest baaardzo ciezka bo prawie caly czas pod gore. Nasz trud zostaje wynagrodzony, bo w powrotna strone poprostu zjeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeezdzamy.



Autor: Ola

Massaya - zamiast egzotycznego targu - nikaraguanska Cepelia:)


I znowu stopujemy. Nikaragua najbiedniejszy kraj calego regionu okazuje sie rajem dla autostopowiczow takich jak my. Sa tu duze stacje wielkich koncernow naftowych no i duzo prywatnych pickupow nie pelniacych roli taksowek tak jak w Gwatemali. Wychodzimy z miasta na stacje i po 20 minutach lapiemy stopa prosto do Managui. Siedzimy z tylu, wieje strasznie bo kierowca mknie niesamowicie szybko. Pokonalismyh kolejne 100 km. No i ladujemy znowu na niezlej stacji. Kolejne 20 minut i 2 starszych Amerykanow z mlada i piekna dziewczyna zabieraja nas do Massayi. Po dordze zatrzymuja sie na chwile zeby cos zalatwic i wtedy bardzo zaczynaja sie nami interesowac. Ale w pozytywnym tego slowa znaczeniu. Pytaja co zamierzamy zrobic i daja nam wskazowki co zobaczyc w Kostaryce, gdzie od lat mieszkaja. Docieramy do naszego celu. Masaya miala byc drugim najwazniejszym miejscem na nikaraguanskim szlaku. Podekscytowani wjezdzalismy wiec do tego miasta slynacego z olbrzymiego targu. Mateo i wiele innych osob mowilo nam ze musimy koniecznie go zobaczyc!!!
Coz... Masaya okazala sie jedna wielka pomylka... Znalezlismy niezbyt przyjemny hotel, pokoj przypominal prawdziwa rudere, na squotach w fabryce mozna czasem znalezc lepsze. Miasto... nic specjalnego. Pare ulic, zar lejacy sie z nieba. Zaczepiajaca nas banda pijaczkow. Rzeka wijaca sie na obrzezach miasta, doprowadzajaca nas do szalenstwa, bo ze wzgledu na wysokosc i stromosc brzegu nie dalo sie nawet do niej dojsc, nie wspominajac juz o kapieli.
Bazar... mnostwo straganow z nikaraguanska ¨Cepelia¨. Zamiast zapowiadanego rzemiosla najwyzszych lotow - nijakosc i kicz nastawiona chyba na bogatych turystow, ktorych tutaj jednak ani widu ani slychu... Wlasciwie to oprocz nas i sprzedawcow nie ma tu praktycznie nikogo...
Przechodzimy od niechcenia Masaye. Zagladamy w biedne zaulki pelne slamsowatych domow.
Odwiedzamy supermarket, kupujemy wielka torbe pomaranczy za grosze, rzucamy sie na lozka w naszym syfnym pokoju hotelowym, pozeramy owoce starajac sie zabic pragnienie, bierzemy kolejny zimny prysznic zeby uwolnic sie na chwile z wszechogarniajacego zaru i duchoty. Jest niedziela. W miescie chyba fiesta (slyszymy wybuchy petard), my jednak znuzeni szybko zapadamy w sen.
O jakiejs 3 w nocy budza sie koguty. Dra sie tak glosno, ze chcac nie chca budzimy sie i my...
Masaya. Wielkie rozczarowanie.

Monday, December 19, 2005

Leon. Rzeczy mniej i bardziej przyjemne... I te calkiem straszne...


Wyjezdzamy z Hondurasu, ktory na sile chcial nas u siebie zatrzymac dzien dluzej. Z granicy hondurasko - nikaraguanskiej zabieraja nas Salwadorczycy az pod sam Leon, z ktorego to miejsca lapiemy natychmiast stopa do centrum. Nikaraguanczycy sa tacy mili! Autostrada od granicy byla naprawde straszna, poczulismy ze wjezdzamy chyba rzeczywiscie do najbiedniejszego kraju w Ameryce Centralnej.
Leon okazal sie kolejnym przepieknym kolonialnym miastem z imponujacymi budynkami (z monumentalna katedra na czele). Tylko ze wiele z tych zabytkowych budynkow poprostu sie sypie...
Poszlismy od razu do kolejnego lonelyplanetowego highlitowego schroniska - Via Via. Tym razem okazalo sie ze to rzeczywiscie super fajne miejsce, ale o tym jeszcze pozniej.
Wyszlismy na miasto, nakjpierw kierujac sie na bazar w poszukiwaniu taniego jedzenia. Na bazarze znalezc takie miejsce najlatwiej. Po paru minutach poszukiwan zamowilismy ryz z fasola i kurczakiem w jednym z bardziej okupòwanych barkow. Mila pani podala nam posilek i z apetytem do niego sie zabralismy, zeby zostac po kilku chwilach zaczepionym przez malego chlopca. Puknal mnie w ramie bez slowa,w dloniach mial wielka miske (wiadro). Mhhhm??? - spytalam. ¨Jestem glodny¨. Chcial zeby do tego wiadra odsypac mu czesc jedzenia. Po prostu mnie sparalizowalo. Do tej pory nieodlacznym elementem kazdego posilku byly wychudzone, wygladajace jak siedem nieszczesc zebrzace o jakis ochlap psy... Tutaj o jedzenie zebraly dzieci... Dla Marcina najbardziej`przerazajacym dotad widokiem byl czolgajacy sie na dworcu w San Salwador beznogi mezczyzna, dla mnie najgorsze bylo wlasnie to, co zobaczylam na tym nikaraguanskim bazarze...

Wieczorem klimat zupelnie z innej beczki. Via Via pelen podroznikow. Litrowe piwo za mniej niz dolara i niezla sztuka kukielkowa wystawiana przez pewnego Chilijczyka podrozujacego od Ziemi Ognistej az do Kanady. Po przedstawieniu olewamy nudnawych troche podroznikow i rozpoczynamy szalencza gre w pilkarzyki z Nikaraguanczykami. Polska oczywiscie bije druzyne Nikaraguanska na glowe!!! To chyba najprzyjemniejszy moment dnia...


Autor: Ola

Saturday, December 17, 2005

Strzaly w San Lorenzo !


Oj trudno nam jest z rana wstac w koncu sie zbieramy. Nasz host odowzi nas na stacje beznynowa w kierunku Chuluteci. Za bardzo nie wierzymy w stopa ale jednak probujemy zawsze przeciez mozna zlapac autobus. I w co az trudno uwierzyc po 5 minutach znajdujemy faceta, ktory jedzie az do Choluteci. Siadamy na workach z tylu i ruszamy. Honduras to gorzysty kraj wiec podziwami caly czas mijane widoki malowniczych wzniesien. Siedzie z nami z tylu 10-latni chlopiec, syn wlasciciela wozu i zadaje nam tysiace pytan. Nie sposob tu wszystkich zacytowac ale jedno szczegolnie zapada nam w pamiecie. Czy w Polsce jest Swiety Mikolaj pyta sie ciekawski mlodzieniec, jakby szukajac potwierdzenia na jego istnienie. Mowimy mu ze jasne ze tak. Na to on - i co wchodzi do domu przez komin? Usmielismy sie niezle. Cieszymy sie ze juz dzis dotrzemy do Leonu w Nikaragui. Nasze szczescie nie trwa jednak glugo. Po przejechaniu polowy trasy docieramy nagle do jakiegos wielkiego korka. Nie rozumiemy co to jest. Nasz kierowca mija wszystkei ciezarowki i mknie dalej. Jednak w pewnym momecnie zatrzymuje sie - bo dalej jechac sie juz nie da. Powod tego ejst znany nam w Polsce dobrze. Strajk keirowcow transportu i kompletna blokada drogi. Ci bandyci po prostu terroryzuja pol kraju, zeby uzyskac jakies gwarancje rzadowe. A ludzie grzecznie czekaja i nie protestuja. Tysiace a moze setki tysiecy w calym kraju czeka cierpliwie az panowei wladcy kierowcy skoncza protest. Widzimy policje i wojsko ale niestety te sluzby nei spelniaja swoich obowiazkow. Nikt terroryzujacych kraj kierowcow autobusow z drogi sila nie usuwa.

Pytamy sie naszego kierowcy czy mozna przejsc na piechote blokade i ruszyc dalej. On stwierdza ze tak bo niebawem jest skrzyzowanie z inna droga i tam na pewno cos znajdziemy. Kierowcy byli jednak sprytniejsi i bezczelniejsi. Zablokowali tez druga droge powodujac totalny paraliz. Naprawde nie wiemy co robic. Jest straszliwy upal. Do granicy mamy jeszcze 80 km. Wsyscy nam mowia ze blokady sa w calym kraju wiec nie ma sensu nic robic. I znowu ten poludniowoamerykanski spokoj, wszyscy przyjmuja zaistniala sytuacje bez zdenerwowania. Mijamy w koncu wszystkie blokady. I siadamy przy drodze. Czekamy na samochod ktory widzac blokade zawroci w kierunku, ktory jest nam potrzebny. No i w koncu pojawia sie taki samochod. 2 milych facetow z towarem zabiera nas do San Lorenco miejscowosc polozonej nad samym mozem 13 kilometrow od blokady, a wiec przez przypadek dotarlismy do miejasca w ktorym niby to mielismy byc wedlug wersji dla naszych przyjaciol w stolicy Hondurasu. Ale jednak przez blakade sie tutaj znalezlismy. Staramy sie jeszcze cos zlapac ale sytuacja jest beznadziejan. Proponuje Oli ze szkoda marnowac dnia to jak jestesmy nad morzem to powinnismy olac blokady i udac sie na plaze przenocowac w San Lorenzo i ruszyc jutro rano. Tak tez robimy. Bez trodu znajdujemy auto ktore podwozi nas do centrum miasteczka. Tam znajdujemy tani hotel za 6 dolcow za pokoj i ruszmy sie kapac. Miejscowosc ta jest dosc ciekawa. Ma park z pomnikami krokodyla, zolwia, i innych zwierzat zwiazanych z woda. Nas jednak najbardziej interesuje woda. Wybrzeze okazuje sie bardzo ladne. Moze nie ma uroczych plaz ale piekny widok na gory i okoliczna wyspe pelna zielonych drzew. No i jest cos co mi sie strasznie podoba. Park z platforma kamienna z ktorej miejscowi oddaj skoki do wody. Nasze przybycie wzbudza sensacje. Jerstesmy chyba jedynymi turystami w miescie. Przychodza dzieci, mlodziez i starsi zeby zobaczyc jak gringo skacze do wody. Jakas godzine bawie sie w ten sposob. Ola woli posiedziec w tym czasie na murku.

Co jest ciekawe w San Lorenzo jest pelna knajp z super tanim piwem ale bez mozliwosci jedzenia i troche barow z jedzeniem w ktorych piwa kupic nie mozna. Korzystamy wiec z jednego i durgiego aby zaspokoic wszelkie pragnienia. Wieczorem mamy zamiar isc na koncert. Przed wyjsciem z hotelu juz po ciemku jestesmy swiadkami dosc przerazajace zdazenia. Naszym oczom ukazuje sie zdenerwowana postac biegnaca po ulicy i kogos goniaca. Okoliczni ludzie krzycza - chyba go okradli. W pewnym momencie koles wyjmuje pistolet i oddaje serie strzalwo w kierunku uciekajacyhc przestepcow. Ale czy tam byli jeszcze jacyc przestepcy. Nie chcialbym sie znalezc w tym momencie przypadkowo na lini strzalu. Pierwszy raz w zyciu widze cos takiego, no ale chyba nik nie ginie bo nie widac ani krwawiacych a i strzelajacy powoli sie uspokoja. Minala kolejny dzien w Ameryce Centralnej. Nie obstrzeliwani przez nikogo spacerujemy po miescie a potem zapadamy w spokojny sen.

Friday, December 16, 2005

Dzien w stolicy i hondurascy policjanci


Rano nasz kochany Gustawo podwozi nas pod samo centrum. Zmienia sie od razu krajobraz. Miasto ma bardzo ladny plac centralny i piekna katedre. Jest tu o wiele czysciej niz w San Salvador. Chociaz nie brakuje chaosu z pozostalych czesci miasta. Szokuje obecnosc tak zwanej Military Police. Stoja na prawie kazdym rogu na placu uzbrojenie w wielkie karabiny gotowe do strzalu. Wyglada to tak jakby wczoraj wprowadzili tu stan wojenny. Za katedra docieramy do dosc ciekawego placu, gdzie spotyka sie mlodziez z pobliskich szkol. Kazda szkola w ameryce lacinskiej ma wlasne mundurki. Dziewczyny nosza najczesciej ladne spodnice w kratke.

po paru godzinach zwiedzania trafiamy do naprawde pieknego parku, ozdobionego kopiami piramid Majow z Copanu oraz innych elementow z tej najwiekszej atrakcji turystycznej Hondurasu. Po zwiedzeniu parku leniwie odpoczywamy w cieniu jednego z drzew. Nagle jak z pod ziemi wyrasta przed nami patrol policji. Na poczatku mysle ze to nas zupelnei nei dotyczy bo kontroluja obok jakiego faceta, ale niestety ci goscie w mundurach zmierzaja nagle w naszym kierunku. Jest ich dwoch. Kontrole rozpoczyna starszy. Wstancie mowi. Musze sie odwrocic. Szuka broni czy Bog wie czego. Ola zostawia w spokoju. Prosi o dokumenty. Nie mamy paszportow ale ja daje mu moje niemieckie pozwolenie na pobyt. Nic z niego nei rozumie ale jest ok. Niestety Ola nie ma przy sobie zadnego papieru i do tego sie przyczepia. Mowi ze to niedobrze i ze ma teraz prawo zatrzymac nas na 24 godziny i takie tam bzdury. Typowaa gadka policjanta ktory chce wyludzic jakas lapowke. Jego geba przypomina mi dokladnie wrednego ukrainskiego policjanta z Lwowa ktory tez mnie meczyl zatrzymujac mnie tuz przed odjazdem autobusu. Jestesmy troche tym zdziwieni. Bo naprawde jak dotad we wszystkich krajach od Kuby po Salwador widac bylo ze rzady tych krajow staraja sie zrobic wsyzstko by przyciagnac turystow a policjanci byli w kzdym z tych krajow po prostu przemili i bardzo pomocni. Wiedzac jaka jest polityka rzadu w Hondurasie nei dajemy sie nabrac na durne gatki naszego policjanta o nazwisku Sanchez. Mowie mu zeby lepiej zajeli sie lapaniem przestepcow. Nie mamy paszportow bo sie boimy ze je nam okradna. Tlumacze ze przyjezdzamy tu kupujemy produkty hondruraskie, wszyscy sa dla nas mili, rzad i prezydent staja na glowie zeby sciagnac turystow a on robi problemy. Stwierdzam ze mamy tu przyjaciol, ktorzy maja nasze paszporty i mozemy isc do nich bo nas odbieraja z centrum. Mowie mu ze przyjaciele nasi znaja tez tu i politykow i policje. Cala historia trwa 20 minut i sie przekomazamy, ale widac ze policjant w koncu sam sie boi ze bedzie mial problemy bo chetnei che isc z nim na komisariat. Wiec daja za wyglana i podaje mi reke i puszcza wolno.

Wieczor spedzamy w dosc mily i zabawny sposob pijac duzo rumu i mijescowej wodki. Gustawo zaprasza swoich przyjaciol. Spiewaja rozne piosenki a nasz host gra nia gitarze. Jak fajnie miec takiego hosta. Idziemy spac o 2 w nocy swiadomi ze jutro pobudka o 7 rano.

Thursday, December 15, 2005

W strone Tegu


Przez gory wjezdzamy do Hondurasu. Trwa to naprawde wieki. Pierwsze wrazenie? Nie ma sprzedawcow pakujacych sie do autobusu przy kazdej okazji, jak to mialo miejsce w Salwadorze i innych odwiedzonych dotad krajach. Coz, host z Santa Tekli mowil nam ze mieszkancy tego kraju sa leniwi... Ile w tym prawdy nie wiemy. Dojezdzamy w koncu do pierwszego miasta - Marcali. Jest niewielkie i mile. Odnajdujemy targ, na ktorym kupujemy za bardzo male pieniadze kurczaka z nachos i fasola. Jedziemy dalej w strone Tegucigalpa. Na Honduras tez niestety mamy baaardzo malo czasu. Chcemy bowiem zdazyc do Kostaryki na Boze Narodzenie.
Krajobrazy sa w sumie podobne jak w Salwadorze. Wjezdzamy w koncu do stolicy. Marcin stwierdza od razu ze to miasto niczym z koszmaru. Wyglada jak napredce zklecone, chaotycznie, bez ladu i skladu. ( tak wlasnie Marcin sie z tym zgadza i teraz to on kontynuuje pisanie) Polozone jest pieknie miedzy wzgorzami ale domy sa bylejakie, pelno tutaj jakis samochodow czy autobusow rozlozonych na czesci.

Nasz autobus parkuje na jakiejs ulicy. Wysiadamy i otaczaja nas taksowkarze, ktorzy jednak sa dosc sympatyczni i wyjasniaja nam wszystko mimo ze wiedza, ze nie skorzystamy z ich uslug. Dzwonimu z knajpy do hosta. No i po pol godzinei pojawia sie. Ola usmiecha sie od ucha do ucha. Nasz host jest bosko przystojny i niesamowicie mily. Zastanwiam sie czy Ola wogole nie zamieszka w stolicy Hondurasu i ze bede musial kontynuwac podroz sam. Jedzimy z Gustawo, bo tak ma na imie do jego firmy ktora prowadzi ze swoim wspolnikiem. Zajmuja sie tworzeniem zajebistej grafiki i robieniem stron internetowych dla firm. Od razu dostajemy do dyspozycji dwa komputery i ruszamy do pisania:)

Wieczor spedzamy na koncercie jazzowym i na urodzinach u kolezanki naszego hosta. Mieszkancy stolicy, przyjaciele Gustawo sa przemili i strasznei przejmuja sie tym co zobaczymy w tym panstwie, opowiadaja o planach rzadu na przyciagniecie turystow. Wszyscy sa zaciekawieni Polska i nasza podroza. Padaja pytania. Jakie sa polskie kobiety a jacy mezczyzni? Jak wygladaja w Polsce swieta. Trocha nam wogole glupio mowic ze spedzimy w ich panstwie tak malo czasu. Zeby poprawic troche nasze podrozniczy image dorzucamy ze jedzimy nad morze do San Lorenzo, chociaz w rzeczywistosci po spedzeniu 2 nocy w stolicy zamierzamy ruszyc prosto do Nikaragui. Jak to dobrze znowu trafic do hosta z Hospitality.